Droga do Jerozolimy

Rozświetlone milionami latarni miasto Tel Aviv przypominało ogromne mrowisko, w którym maleńkie samochody pędziły każdy w swoją stronę. Jedno z najdroższych i najstarszych miast świata powoli niknęło w mrokach nocy, zlewając się z tonią Morza Śródziemnego. Siedzieliśmy na pokładzie samolotu, by raptem w cztery godziny powrócić tam skąd wyszliśmy 130 dni wcześniej.

3200 km wędrówki przez 7 państw, na której końcu znajdował się ostatni i najważniejszy cel wszystkich naszych pieszych wypraw: Jerozolima- święte miasto trzech religii, uznawane przez wieki za centrum i „pępek”  świata, nawet przez pierwszych wyznawców Islamu, którzy wznosząc swe modły kierowali swój wzrok właśnie w stronę Jerozolimy. Burzliwa historia i liczne ośrodki kultu sprawiły, że metropolia ta jest dziś największym, najszybciej rozwijającym się i najważniejszym miastem Izraela, choć paradoksalnie jako stolica nie uznawana jest przez większość państw świata.

Patrząc na mapę piesze dotarcie z Poznania do Jerozolimy wydaje się niemal niemożliwe, nie tylko z racji odległości lecz i ze względów politycznych. Teren ten, otoczony z trzech stron przez kraje arabskie, już od 70 lat jest zarzewiem konfliktów, a przebywanie w którymkolwiek z sąsiednich państw zamyka granice Izraela (i zresztą na odwrót) dla wszystkich podróżujących.
Także trwająca wojna domowa w Syrii oraz rozrastające się wpływy ISIL pokrzyżowały nam plany i uniemożliwiły przebycie całej drogi na nogach. Zacznijmy jednak od początku…

W stronę Częstochowy

Wyruszyliśmy 19 maja, by po kilku godzinach wędrówki opuścić granice Poznania. I mimo że był to dopiero nasz pierwszy etap wyprawy,  okazał się jednym z najdziwniejszych. Obładowani 15-kilogramowymi plecakami, ubrani jak gdybyśmy wybierali się na przygodę życia w Amazońskiej dżungli, szliśmy po znanych nam uliczkach, mijając ludzi śpieszących się do pracy. Autobusy i tramwaje tym razem nie czekały na nas na przystankach, by zabrać nas do domu, czy choćby 20 km do przodu. Tym razem naszym środkiem transportu miały być tylko i wyłącznie nogi.

Pierwsze trzy tygodnie były poznawaniem mniej i bardziej znanych zakątków naszego kraju. Podróżą, którą byliśmy winni nie tylko Polsce, ale i sobie. Bo jak można jeździć niemal po całym świecie, a to co mamy na wyciągnięcie ręki ograniczać jedynie do Tatr, Bałtyku i Krakowa? Sprawdziło się zatem powiedzenie: „Cudze chwalicie swego nie znacie…”, a takie miejsca jak Dolina Baryczy, Szlak Orlich Gniazd, czy Beskid Niski możemy śmiało polecać nie tylko w Polsce, ale i na świecie.

Po niespełna tygodniu na Słowacji i drugim na Węgrzech, gdzie mieliśmy okazję doświadczyć niemalże braterskiej gościnności, wkroczyliśmy do Rumunii. I to z wielkim hukiem, bo już po 30 minutach zostaliśmy złapani przez celników za nielegalne przekroczenie granicy.

Mimo tego drobnego potknięcia z naszej strony, Rumunia zaskoczyła nas niezwykle pozytywnie. Stereotypowe wyobrażenia kraju, kojarzonego głównie z Chaucescu, Romami i biedą przegrały konfrontację z serdeczną gościnnością, piękną przyrodą i rozwijającą się gospodarką. I choć cały czas widoczne są tu pozostałości „sowieckiej świetności” to wszystko to niknie, gdy skosztuje się Rumuńskiej palinki. Parafrazując: Rumunia to nie kraj, Rumunia to stan umysłu. Stan umysłu, w którym w idealnej harmonii łączą się dzikie wysypiska śmieci z pięknym wąwozem Turda, czy majestatycznymi Fogaraszami; dziurawe drogi z niemalże rajdowym sposobem jazdy; a także biedne, Romskie wioski, w których na każdym kroku walają się wraki aut, z pięknymi, pełnymi turystycznych atrakcji miastami takimi jak Oradea czy Sybin.

Poranek

obudka przed wschodem słońca, dwunastogodzinny marsz zazwyczaj wzdłuż drogi pełnej pędzących TIR-ów, szukanie miejsca na nocleg, rozbijanie namiotu i nie nudzący się makaron z sosem pomidorowym w jak najtańszej wersji – to codzienność trwającej przez cztery miesiące wyprawy. Na szczęście w tę monotonię zakradały się i rozsadzały ją od środka sytuacje i zdarzenia, które nie miałyby miejsca, gdybyśmy wybrali inną formę podróży. Ranne wstawanie, gdy poza namiotem jest jeszcze ciemno i zimno nigdy nie należy do przyjemnych, tym bardziej, gdy uświadomimy sobie, że wszelkiego rodzaju moskity, które cięły wieczorem wcale nie spały bądź urządziły sobie pobudkę równo z nami. Na szczęście po chwili od wyczołgania się z namiotu rozpoczyna się niezwykły spektakl. I mimo, że każdy wschód słońca w zasadzie wygląda tak samo, to przyroda nas otaczająca, poranne śpiewy ptaków i parująca rosa sprawiały, że ten zwykły wschód słońca stawał się niezwykły, a nawet mistyczny.

A później 12 godzin marszu, o którym nie dałoby się zbyt wiele opowiadać (poza markami samochodów dominującymi w poszczególnych krajach, liczbą dziur w asfalcie i bólem nóg) gdyby nie liczne zaproszenia na śniadanie, obiad, arbuza, czy herbatę. Każde takie zaproszenie to niezwykłe spotkanie, podczas którego mogliśmy poznać mieszkańców i ich historie, pasje, pracę, a także odpowiedzieć na pytanie dokąd idziemy i dlaczego.  Lecz poznani na drodze ludzie to nie jedyna zaleta indywidualnego podróżowania. Największą z nich jest swoista wolność i możliwość niczym nieograniczonego wyboru. Wystarczy, że tylko spodoba nam się jakieś drzewo, strumyk, góra, będziemy chcieli się nacieszyć niesamowitym widokiem lub pobyć chwilę dłużej w miejscu, które ma dla nas specjalne znaczenie – to żaden problem,  w końcu nigdzie się nie śpieszymy, nie czeka na nas grupa, nie pogania nas przewodnik, ani czas.

O taniej i gościnnej Turcji zdążyliśmy się już naczytać i nasłuchać, a teraz chcieliśmy sami jej skosztować. I rzeczywiście gościnność turecka nie ma sobie równych. Liczne zaproszenia na śniadania, czy słynną turecką herbatę, a także propozycje noclegu i możliwość rozbicia namiotu dosłownie wszędzie (nawet na stacjach benzynowych, które w pewnym momencie zakwalifikowaliśmy do kategorii darmowych hoteli all-inclusive) stały się dla nas czymś tak oczywistym, że teraz innej Turcji nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. Jednak w kategorii kosztów, albo pomyliliśmy kraje, albo czytaliśmy opowieści z lekka przerysowane.

Dotarcie do wybrzeża Morza Śródziemnego oznaczało dla nas pożegnanie z Turcją i z przyczyn politycznych oraz trwającego na terenie Syrii konfliktu przeprawienie się na Cypr. Spośród wielu atrakcji tej niezwykłej wyspy najbardziej zależało nam na odkryciu jej naturalnego piękna. Zdawaliśmy sobie sprawę, że o muflonach możemy zapomnieć, gdyż teren ich występowania nie pokrywał się z naszym szlakiem. Liczyliśmy jednak, że pośród bogatej flory i fauny uda nam się spotkać bananowce, storczyki, żółwie Caretta, flamingi i kameleony. Niestety mimo usilnych poszukiwań mogliśmy zobaczyć jedynie przedstawiciela tych ostatnich, choć chyba nie do końca o to nam chodziło… Szliśmy sobie poboczem, gdy kameleon o którym mowa postanowił przejść na drugą stronę ulicy. I może nie byłoby w tym nic dziwnego, nasze aparaty poszłyby w ruch, a z ust wydobyło się głośne „wow”, gdyby nie fakt, że 10 sekund później ów jaszczur był już tylko kolejnym trofeum na kole samochodu…

Problemów z dostaniem się na teren Izraela nie ma sensu relacjonować. Po co się denerwować jeszcze raz? Lepiej zapomnieć o wszystkich przeszukiwaniach, pytaniach o życie prywatne i najogólniej mówiąc traktowaniu jak potencjalnego terrorysty. Ostatnie 60 km dzielące Tel Aviv i Święte Miasto pokonaliśmy bardzo szybko. Nawet nie zdążyliśmy się zorientować, gdy przed nami wyrosła duża tablica z napisem Jerozolima, a my sami zostaliśmy szybko wchłonięci przez panujący tam gwar i tłum. Nie było czasu na skupienie, górnolotne przemyślenia czy zwykłą radość, bo choć przez 4 miesiące wędrowaliśmy do Świętego Miasta, którego wypatrywaliśmy już w Polsce, cel stał się tylko drogowskazem, kierunkiem, w którym mieliśmy podążać, a droga – choć długa i wyboista – stała się celem samym w sobie. Nie było więc nadmuchanych wzruszeń, ponieważ byliśmy cały czas w drodze a Jerozolima była tylko kolejnym przystankiem na szlaku.

Wojtek przed bazyliką

Dziś z perspektywy roku, gdy zadajemy sobie pytanie który moment był dla nas najważniejszy, który najmilej wspominamy, gdzie chcielibyśmy wrócić i kogo jeszcze raz spotkać, zapada głucha cisza. Nie było wydarzenia najważniejszego. Równie ważna była filiżanka kawy w małej wiosce pośrodku Węgier, do której już zapewne nigdy nie wrócimy, co moment gdy wkraczaliśmy do Jerozolimy. Równie miło wspominamy upierdliwe komary na polu w Bułgarii, które były nam towarzyszami przy wschodzie słońca, co każde spotkanie i życzliwość poznanych ludzi. Wszędzie chcielibyśmy wrócić i każdego jeszcze raz zobaczyć, choć niestety zdajemy sobie sprawę, że do większości tamtych miejsc nie wrócimy i większości tamtych osób nie spotkamy. Dziś wiemy, że każda tamta chwila była wyjątkowa, każdy człowiek, każda filiżanka czaju, każdy kamień i drzewo, w którego cieniu się chowaliśmy . Wszystko to tworzyło drogę, stanowiło jej istotny element, cząstkę jedynej w swoim rodzaju całości na wzór układanki, której efekt dane nam było jako jedynym podziwiać.