Początki bywają trudne…

para plecaki szlak start ocean Nowa Zelandia

63 godziny- tyle czasu zajęło nam dotarcie na drugi koniec świata.  Co to dokładnie oznacza? Oznacza to, że w tym czasie zwiedzaliśmy cztery pokłady różnych samolotów, trzy razy wygrzewaliśmy siedzenia w autokarach i raz opowiadaliśmy historię naszego życia w autostopie. Byliśmy niczym żywe zombie. Jedyne o czym marzyliśmy, to wcale nie była upragniona Nowa Zelandia, a zwykłe, pospolite łóżko.

Niestety aklimatyzacja była brutalna, choć dwunastogodzinny sen tchnął w nas nowe siły. Byliśmy trochę bardziej żywymi zombie. Zapakowaliśmy plecaki do granic możliwości i poczłapaliśmy w kierunku „startu”. Bluff- 46o 36min 54sec. Do Cape Reinga, celu naszej wędrówki, było raptem 1401 km w linii prostej. Szlakiem Te Araroa, niewiele więcej, 3000… Niezwlekając więc ruszyliśmy.

para plecaki szlak start ocean Nowa ZelandiaPierwsze siedem kilometrów było niczym ze snów. Morza szum, ptaków co prawda nie było słychać właśnie przez morza szum, ale szlak prowadził wzdłuż wybrzeża, przez klify i ukwiecone łąki. Pozostałe 27km pierwszego etapu okazało się koszmarem. Żar lał się z nieba, a my maszerowaliśmy poboczem drogi, wzdłuż której stał płot przy płocie, odgradzając łąki i pastwiska od szosy. Szybko spotkaliśmy pierwszego trapera, który ku swej uciesze kończył szlak (bo można go pokonać w obu kierunkach).

-Cześć! Pierwszy dzień?

– Hej! Aż tak to widać? Tobie już niewiele zostało.

– Pierwszy tydzień będzie do dupy, ale jak go przetrzymacie będzie lepiej.

-?- Dzięki za info. Powodzenia na ostatnich kilometrach.

– Powodzenia i bawcie się dobrze!

Tego dnia spotkaliśmy jeszcze kilka osób i wszyscy potwierdzali informację na temat pierwszego tygodnia.

– Co oni wszyscy się zgadali z tym pierwszym tygodniem?

Nasz pierwszy nocleg na szlaku spędziliśmy u Petera i Cheryl. Nasi gospodarze okazali się być zwariowaną rodzinką, w której domu codzienny przepływ gości z różnych stron świata był na porządku dziennym. Tym większe było nasze zdziwieni gdy okazało się, że Peter jest pastorem, który w wolnych chwilach od kilku lat remontuje dom. Znajomość ta okazała się dla nas szczególnie cenna w kolejnym etapie podróży.las wędrówka Nowa Zelandia plecak włóczykij

Po dotarciu do Riverton, dokąd doprowadził nas trzydziestokilometrowy odcinek plażą, naszym najważniejszym zadaniem stały się zakupy na kolejne dziesięć dni. Przed nami było bezludzie, aż do Queenstown oddalongo o 250 km. Ze sklepu wychodziliśmy zastanawiając się jakim cudem torby pełne jedzenia, które właśnie dźwigamy, zapakujemy  do plecaków. I choć nie była to łatwa sztuka, jakoś udało nam się upchnąć makarony, batoniki, ciastka, czekolady i zupki chińskie, które miały nam starczyć na kolejnych dziesięć długich dni.

Plan zakładał dotarcie pierwszego dnia do Martins Hut – oddalonego od Riverton o 41 km schroniska pośrodku lasu. Początek, choć ciężki, bo z przygniatającym do ziemi plecakiem, wcale najgorszy nie był. Przynajmniej do wyjścia z Riverton, które przecież do dużych nie należało. Ogarnęło nas swego rodzaju podniecenie. W końcu mieliśmy zagłębić się w tę niesamowitą przyrodę Nowej Zelandii. I właśnie to chyba nas zgubiło. Chcieliśmy jak najszybciej rozpocząć nową, niezwykłą przygodę. Bo nawet dla nas tak długie odosobnienie miało być czymś nowym. Dlatego też przy pierwszej nadarzającej się okazji zeszliśmy z utartego szlaku. Błąd! A nawet wielbłąd. Weszliśmy w las za, jak nam się zdawało, oznaczeniem szlaku. Długo w nim błądziliśmy. Co dziwniejsze, że las wcale duży nie był. Choć może to dlatego, że to zwykły las nie był. Paprocie wyrastały na wysokość sześciu metrów, omszałe pnie napierały z każdej strony, stwarzając uczucie osaczenia, liany wplątywały się w plecaki i nie chciały wypuścić, liście paproci co chwila sprzedawały nam… liście, a korzenie nieustannie podkładały nam nogi. No i oczywiście szliśmy za oznaczeniami. Nie byle jakimi oznaczeniami. Bo różowymi trójkątami. Cóż… wiedzieliśmy, że miały być pomarańczowe, ale może wyblakły na słońcu… które tu nie dochodziło, albo w fabryce skończył się pomarańczowy pigment i dali z braku laku różowy. Tak, wiemy, to głupie, ale cały czas byliśmy podnieceni. Dopiero po około dwóch godzinach zdaliśmy sobie sprawę, że kręciliśmy się w kółko.  Co wcale nie było takie oczywiste, gdyż jedną z cech charakterystycznych lasów Nowej Zelandii jest brak punktów orientacyjnych. W końcu, gdzieś w oddali usłyszeliśmy owce i tym tropem podążyliśmy. Długo jeszcze wyplątywaliśmy się z tego lasu.

Gdy wróciliśmy na szlak, stało się oczywistym, że do Martins Hut tego dnia nie dojdziemy. Niemniej chcieliśmy przejść jak najwięcej, a wieczorem rozbić namiot gdzieś pod drzewkiem. Maszerowaliśmy jeszcze jakieś dwie godziny, w trakcie których uświadomiliśmy sobie, że w tym lesie tak łatwo rozbić namiotu pod drzewkiem się nie da. Nie tylko przez niewielkie odległości między drzewami, ale także przez liczne krzaki, paprocie, korzenie, a także wzniesienia.

Gdy na skraju lasu udało nam się znaleźć miejsce na nocleg, niemal idealne, szacowaliśmy, że za nami jest jakieś osiem kilometrów. Cóż, to niewiele, ale gdyby dodać tamte kilometry, które zrobiliśmy w pogoni za różowymi oznaczeniami… Chociaż noc wynagrodziła nam trudy tego dnia. Po raz pierwszy zobaczyliśmy nocne niebo nad Nową Zelandią.domek schronisko las Nowa Zelandia

Upojeni gwiazdami, wczesnym rankiem ruszyliśmy w kierunku Martins Hut. Przed nami było jakieś 20 km, co powinno nam zająć 5 godzin. No może 6. Albo 7…8. Ale żeby 12? Ostatnie pół kilometra po stromym wzniesieniu zajęło nam 50 min! Porażka! Czuliśmy, że przegrywamy już na początku. A miało być tak pięknie…

Dopiero miesiąc później dowiedzieliśmy się od spotkanego leśnika, że różowe oznaczenia to wcale nie brak pomarańczowego pigmentu w fabryce, a informacje o założonych pułapkach na gryzonie takie jak: oposy, fretki, szczury…

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *