Siedzimy sobie właśnie w motelu. Zdarzało nam się w Rumunii już kilka razy nocować w przeróżnych hostelach, pensjonatach i motelach. Dotychczas złego słowa nie mogliśmy powiedzieć. Wszystko ładnie, czysto i stosunkowo tanio. Niestety tym razem nie trafiliśmy… grzyb, który szumi tu na ścianach jest tak przerażający, że jedynym sposobem, żeby na niego nie patrzeć jest skupienie się na ekranie monitora… Ale właśnie dzięki temu powstaje kolejny post!
Fajerwerki przy przekraczaniu rumuńskiej granicy okazały się tylko wstępem do dalszych, wystrzałowych, a może raczej wyskokowych akcji. Drugiego dnia wędrowania poboczem tutejszej drogi mieliśmy już całkowicie dosyć zmiatania nas do rowu przez jadące jeden za drugim TIRy, postanowiliśmy zatem poszukać bocznych ścieżek, mając jednocześnie w pamięci dwie dobre rady: tylko uważajcie na zdziczałe psy i cygańskie dzieciaki. Taaa…
200 metrów po zejściu na boczną ścieżkę przybiegła cała gromada romskich dzieci. I się zaczęło „One euro! One euro!” (wszystkich idealistów-podróżników musimy zasmucić: minęła epoka, w której dzieci proszą obcokrajowców o cukierki…) Udaliśmy ślepych, głuchych i ogólnie pogrążonych w głębokiej zadumie nad problemami dzisiejszego świata… i jakoś udało się wyminąć głośną gromadkę. Zatem zostały psy… jakieś 20 minut później. Nie wiedzieliśmy czy iść, czy stać, czy machać kijem, ale na szczęście z pobliskiego baraku wynurzyła się jakaś brzuchata sylwetka i macha, że mamy przyjść, złorzecząc jednocześnie na czworonożnych agresorów.
– Skąd jestescie? Z Polski? No to chodźcie na zupę! – Tak z niczego? Po prostu na zupę? Nie no jasne idziemy! (Godzina 11 przed południem… )- Ok to nalałem wam Palinki… to taka nasza wódka. Co… za mocne? Spokojna głowa, już wam daję wina do popicia!
Po dłuższych rozprawach nad palinką i zupą fasolową (baaardzo dobra) padło:
– Czyli idziecie w pielgrzymce z Polski do Jerozolimy? Swietnie! Bo ja jestem księdzem!
-Dobra, dobra… A ja mnichem buddyjskim…
– Ale serio, musicie koniecznie obejrzeć mój kościół!
I tak to po palince, samochodem (spokojna głowa, ja tu wszystkich z policji znam…) pojechaliśmy do przepięknej, drewnianej, prawosławnej cerkwi. I nawet nasz gospodarz, mimo, że ciągle w poplamionym podkoszulku i starych klapkach, wyglądał jakoś tak dostojniej, gdy opowiadał o znajdujących się w ikonostasie przedstawieniach.
Kolejne dni wcale nie były uboższe w atrakcje. Ogromne wrażenie zrobił na nas wąwóz Turda. To 7 kilometrów wąskiego przejścia pośród wysokich skał.
Warto było zdrapać się na samą górę i obejrzeć wąwóz z lotu ptaka, a wieczorem rozpalić ognisko na dzikim campingu za skałami.