Rumunia! Przeczuwaliśmy już wcześniej, że tu się będzie działo… Ale nie sądziliśmy, że już od pierwszych godzin. Chociaż… może to i trochę na nasze własne życzenie. Rano, gdy tylko opuściliśmy jedną z węgierskich, przygranicznych wiosek, rozpętała się się straszna ulewa. Straciliśmy totalnie poczucie kierunku, ale właściciel pomarańczowego, rozpadającego się auta na nasze poparte bogatą gestykulacją i energiczne „Oradea!, Rumunia!” wykrzyknął „Yes!” w tamtą stronę.
No to poszliśmy…. 5 km… 10 km… tylko pola… lasy… Coś jest nie tak. Odpalamy nawigację… I wygląda na to, że jesteśmy na granicy. A tu już Schengen nie sięga… Krótko rozważaliśmy, czy lepiej nielegalnie wkroczyć na teren obcego państwa, czy nadłożyć 15 km… I zaraz potem ruszyliśmy w jeszcze większe krzaki. Trochę obdrapani, przybrudzeni wynurzyliśmy się w jakiejś rumuńskiej wiosce. Udało się! … Prawie… Bo niedługo potem kogut i passport please… „A co wy tu robicie… Z tej wioski prowadzi jedynie droga do Oradei… a wy mówicie, że właśnie tam idziecie…” No i masz…
Gąszcz tłumaczeń i wyjaśnień zdawał się coraz bardziej zaciemniać sytuację, ale w końcu udało się przekonać wszystkich, że my tylko niegroźni peregrinos z Polski (no i lekko nieogarnięci, bo się zgubiliśmy… no i, że Rumunia nie w Schengen… no do głowy by nam nie przyszło… ;p). Niestety co do jednego nie mieliśmy wyboru…. Zapakowano nas w samochód, odwieziono w stronę Oradei i „Tylko mi tam więcej nie wracajcie i nie róbcie problemów, bo wam taki mandat wystawię… ”
Witamy w Rumunii