Czy można jakoś cofnąć czas? To pytanie towarzyszy nam od rana. Równo rok temu spakowaliśmy plecaki i wyruszyliśmy do Jerozolimy. Dzisiaj rano natomiast zamiast podbijać świat potulnie udaliśmy się do pracy. Świadomość tego jak szczęśliwi byliśmy rok wcześniej ciążyła nad nami jak gradowa chmura. Czy da się cofnąć te wskazówki?
Gdybyśmy jednak jakimś cudem opanowali trudną sztukę władania czasem i stanęli znowu na progach domów, to może i bylibyśmy szczęśliwsi, ale jednocześnie pozbawilibyśmy się wszystkich wspaniałych wspomnień, które towarzyszą nam teraz. Wszystko co wiąże się z wędrowaniem do Jerozolimy musiałoby zniknąć. Zostawmy więc może wspomnienia w spokoju. Niech nikt nam ich nie zabiera. Jedyne na co liczymy teraz – to że wkrótce do tych wspomnień dojdą kolejne, z nowych szlaków. A żeby uczcić tę jakże ważną rocznicę przedstawiamy Wam jerozolimską opowieść Wojtka – czyli wspomnienia z 4 miesięcy ubiegłorocznej wędrówki, skondensowane w jednym poście.
Rozświetlone milionami latarni miasto Tel Aviv przypominało ogromne mrowisko, w którym maleńkie samochody pędziły każdy w swoją stronę. Jedno z najdroższych i najstarszych miast świata powoli niknęło w mrokach nocy, zlewając się z tonią Morza Śródziemnego. Siedzieliśmy na pokładzie samolotu, by raptem w cztery godziny powrócić tam skąd wyszliśmy 130 dni wcześniej.
3200 km wędrówki przez 7 państw, na której końcu znajdował się ostatni i najważniejszy cel wszystkich naszych pieszych wypraw: Jerozolima- święte miasto trzech religii, uznawane przez wieki za centrum i „pępek” świata, nawet przez pierwszych wyznawców Islamu, którzy wznosząc swe modły kierowali swój wzrok właśnie w stronę Jerozolimy. Burzliwa historia i liczne ośrodki kultu sprawiły, że metropolia ta jest dziś największym, najszybciej rozwijającym się i najważniejszym miastem Izraela, choć paradoksalnie jako stolica nie uznawana jest przez większość państw świata.
Patrząc na mapę piesze dotarcie z Poznania do Jerozolimy wydaje się niemal niemożliwe, nie tylko z racji odległości lecz i ze względów politycznych. Teren ten, otoczony z trzech stron przez kraje arabskie, już od 70 lat jest zarzewiem konfliktów, a przebywanie w którymkolwiek z sąsiednich państw zamyka granice Izraela (i zresztą na odwrót) dla wszystkich podróżujących.
Także trwająca wojna domowa w Syrii oraz rozrastające się wpływy ISIL pokrzyżowały nam plany i uniemożliwiły przebycie całej drogi na nogach. Zacznijmy jednak od początku…
Wyruszyliśmy 19 maja, by po kilku godzinach wędrówki opuścić granice Poznania. I mimo że był to dopiero nasz pierwszy etap wyprawy, okazał się jednym z najdziwniejszych. Obładowani 15-kilogramowymi plecakami, ubrani jak gdybyśmy wybierali się na przygodę życia w Amazońskiej dżungli, szliśmy po znanych nam uliczkach, mijając ludzi śpieszących się do pracy. Autobusy i tramwaje tym razem nie czekały na nas na przystankach, by zabrać nas do domu, czy choćby 20 km do przodu. Tym razem naszym środkiem transportu miały być tylko i wyłącznie nogi.
Pierwsze trzy tygodnie były poznawaniem mniej i bardziej znanych zakątków naszego kraju. Podróżą, którą byliśmy winni nie tylko Polsce, ale i sobie. Bo jak można jeździć niemal po całym świecie, a to co mamy na wyciągnięcie ręki ograniczać jedynie do Tatr, Bałtyku i Krakowa? Sprawdziło się zatem powiedzenie: „Cudze chwalicie swego nie znacie…”, a takie miejsca jak Dolina Baryczy, Szlak Orlich Gniazd, czy Beskid Niski możemy śmiało polecać nie tylko w Polsce, ale i na świecie.
Po niespełna tygodniu na Słowacji i drugim na Węgrzech, gdzie mieliśmy okazję doświadczyć niemalże braterskiej gościnności, wkroczyliśmy do Rumunii. I to z wielkim hukiem, bo już po 30 minutach zostaliśmy złapani przez celników za nielegalne przekroczenie granicy.
Mimo tego drobnego potknięcia z naszej strony, Rumunia zaskoczyła nas niezwykle pozytywnie. Stereotypowe wyobrażenia kraju, kojarzonego głównie z Chaucescu, Romami i biedą przegrały konfrontację z serdeczną gościnnością, piękną przyrodą i rozwijającą się gospodarką. I choć cały czas widoczne są tu pozostałości „sowieckiej świetności” to wszystko to niknie, gdy skosztuje się Rumuńskiej palinki. Parafrazując: Rumunia to nie kraj, Rumunia to stan umysłu. Stan umysłu, w którym w idealnej harmonii łączą się dzikie wysypiska śmieci z pięknym wąwozem Turda, czy majestatycznymi Fogaraszami; dziurawe drogi z niemalże rajdowym sposobem jazdy; a także biedne, Romskie wioski, w których na każdym kroku walają się wraki aut, z pięknymi, pełnymi turystycznych atrakcji miastami takimi jak Oradea czy Sybin.
Pobudka przed wschodem słońca, dwunastogodzinny marsz zazwyczaj wzdłuż drogi pełnej pędzących TIR-ów, szukanie miejsca na nocleg, rozbijanie namiotu i nie nudzący się makaron z sosem pomidorowym w jak najtańszej wersji – to codzienność trwającej przez cztery miesiące wyprawy. Na szczęście w tę monotonię zakradały się i rozsadzały ją od środka sytuacje i zdarzenia, które nie miałyby miejsca, gdybyśmy wybrali inną formę podróży. Ranne wstawanie, gdy poza namiotem jest jeszcze ciemno i zimno nigdy nie należy do przyjemnych, tym bardziej, gdy uświadomimy sobie, że wszelkiego rodzaju moskity, które cięły wieczorem wcale nie spały bądź urządziły sobie pobudkę równo z nami. Na szczęście po chwili od wyczołgania się z namiotu rozpoczyna się niezwykły spektakl. I mimo, że każdy wschód słońca w zasadzie wygląda tak samo, to przyroda nas otaczająca, poranne śpiewy ptaków i parująca rosa sprawiały, że ten zwykły wschód słońca stawał się niezwykły, a nawet mistyczny.
A później 12 godzin marszu, o którym nie dałoby się zbyt wiele opowiadać (poza markami samochodów dominującymi w poszczególnych krajach, liczbą dziur w asfalcie i bólem nóg) gdyby nie liczne zaproszenia na śniadanie, obiad, arbuza, czy herbatę. Każde takie zaproszenie to niezwykłe spotkanie, podczas którego mogliśmy poznać mieszkańców i ich historie, pasje, pracę, a także odpowiedzieć na pytanie dokąd idziemy i dlaczego. Lecz poznani na drodze ludzie to nie jedyna zaleta indywidualnego podróżowania. Największą z nich jest swoista wolność i możliwość niczym nieograniczonego wyboru. Wystarczy, że tylko spodoba nam się jakieś drzewo, strumyk, góra, będziemy chcieli się nacieszyć niesamowitym widokiem lub pobyć chwilę dłużej w miejscu, które ma dla nas specjalne znaczenie – to żaden problem, w końcu nigdzie się nie śpieszymy, nie czeka na nas grupa, nie pogania nas przewodnik, ani czas.
O taniej i gościnnej Turcji zdążyliśmy się już naczytać i nasłuchać, a teraz chcieliśmy sami jej skosztować. I rzeczywiście gościnność turecka nie ma sobie równych. Liczne zaproszenia na śniadania, czy słynną turecką herbatę, a także propozycje noclegu i możliwość rozbicia namiotu dosłownie wszędzie (nawet na stacjach benzynowych, które w pewnym momencie zakwalifikowaliśmy do kategorii darmowych hoteli all-inclusive) stały się dla nas czymś tak oczywistym, że teraz innej Turcji nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. Jednak w kategorii kosztów, albo pomyliliśmy kraje, albo czytaliśmy opowieści z lekka przerysowane.
Dotarcie do wybrzeża Morza Śródziemnego oznaczało dla nas pożegnanie z Turcją i z przyczyn politycznych oraz trwającego na terenie Syrii konfliktu przeprawienie się na Cypr. Spośród wielu atrakcji tej niezwykłej wyspy najbardziej zależało nam na odkryciu jej naturalnego piękna. Zdawaliśmy sobie sprawę, że o muflonach możemy zapomnieć, gdyż teren ich występowania nie pokrywał się z naszym szlakiem. Liczyliśmy jednak, że pośród bogatej flory i fauny uda nam się spotkać bananowce, storczyki, żółwie Caretta, flamingi i kameleony. Niestety mimo usilnych poszukiwań mogliśmy zobaczyć jedynie przedstawiciela tych ostatnich, choć chyba nie do końca o to nam chodziło… Szliśmy sobie poboczem, gdy kameleon o którym mowa postanowił przejść na drugą stronę ulicy. I może nie byłoby w tym nic dziwnego, nasze aparaty poszłyby w ruch, a z ust wydobyło się głośne „wow”, gdyby nie fakt, że 10 sekund później ów jaszczur był już tylko kolejnym trofeum na kole samochodu…
Problemów z dostaniem się na teren Izraela nie ma sensu relacjonować. Po co się denerwować jeszcze raz? Lepiej zapomnieć o wszystkich przeszukiwaniach, pytaniach o życie prywatne i najogólniej mówiąc traktowaniu jak potencjalnego terrorysty. Ostatnie 60 km dzielące Tel Aviv i Święte Miasto pokonaliśmy bardzo szybko. Nawet nie zdążyliśmy się zorientować, gdy przed nami wyrosła duża tablica z napisem Jerozolima, a my sami zostaliśmy szybko wchłonięci przez panujący tam gwar i tłum. Nie było czasu na skupienie, górnolotne przemyślenia czy zwykłą radość, bo choć przez 4 miesiące wędrowaliśmy do Świętego Miasta, którego wypatrywaliśmy już w Polsce, cel stał się tylko drogowskazem, kierunkiem, w którym mieliśmy podążać, a droga – choć długa i wyboista – stała się celem samym w sobie. Nie było więc nadmuchanych wzruszeń, ponieważ byliśmy cały czas w drodze a Jerozolima była tylko kolejnym przystankiem na szlaku.
Dziś z perspektywy roku, gdy zadajemy sobie pytanie który moment był dla nas najważniejszy, który najmilej wspominamy, gdzie chcielibyśmy wrócić i kogo jeszcze raz spotkać, zapada głucha cisza. Nie było wydarzenia najważniejszego. Równie ważna była filiżanka kawy w małej wiosce pośrodku Węgier, do której już zapewne nigdy nie wrócimy, co moment gdy wkraczaliśmy do Jerozolimy. Równie miło wspominamy upierdliwe komary na polu w Bułgarii, które były nam towarzyszami przy wschodzie słońca, co każde spotkanie i życzliwość poznanych ludzi. Wszędzie chcielibyśmy wrócić i każdego jeszcze raz zobaczyć, choć niestety zdajemy sobie sprawę, że do większości tamtych miejsc nie wrócimy i większości tamtych osób nie spotkamy. Dziś wiemy, że każda tamta chwila była wyjątkowa, każdy człowiek, każda filiżanka czaju, każdy kamień i drzewo, w którego cieniu się chowaliśmy . Wszystko to tworzyło drogę, stanowiło jej istotny element, cząstkę jedynej w swoim rodzaju całości na wzór układanki, której efekt dane nam było jako jedynym podziwiać.