O Nowej Zelandii słów kilka…

Drogowskaz wyznaczający trasę

Spośród wszystkich krajów na świecie nie ma położonego dalej od Polski niż Nowa Zelandia. To sprawia, że nasza wiedza na temat antypodów ogranicza się do zaledwie kilku mglistych pojęć, z których na pierwszy plan wysuwa się niezwykła przyroda, Władca Pierścieni, świadomość, że to gdzieś blisko Australii, a także podobieństwo do dużo nam bliższej Islandii. I choć wszystko się zgadza, to jednak czegoś brakuje. Może owiec? Kiwi? Albo ośnieżonych szczytów gór.

Zanim więc na dobre zabłądzimy na bezdrożach Nowej Zelandii, warto choć w telegraficznym skrócie poznać kilka faktów i wydarzeń, które wpłynęły na jej obecny kształt.

Do początków VIII wieku dwie główne wyspy Nowej Zelandii – Północna i Południowa, stanowiły, nie licząc Antarktydy, ostatni bezludny, tak duży obszar na Ziemi. Mniej więcej w tym czasie na ziemiach Aoteroa osiedlili się Maorysi, którzy nadali im właśnie taką nazwę. Czasy, w których niepodzielnie rządzili tymi terenami, aż do przybycia Europejczyków w XVIII wieku, to okres przystosowywania się do surowych warunków natury, eksplorowania trudno dostępnych miejsc na wyspach, tworzenia własnej kultury, wspólnego języka, a także współzawodnictwa pomiędzy poszczególnymi plemionami.

W 1642 roku Europejczycy pod dowództwem Abla Tasmana dotarli w rejon Nowej Zelandii, jednak to angielski kapitan James Cook w 1769 roku jako pierwszy zszedł na ląd i zaczął odkrywać te tereny dla „zachodniego” świata. Dopiero wiek XIX przyniósł na ziemie Nowej Zelandii nowe osadnictwo i kolonizację.

Dzisiaj, dwa wieki później, Aoteroa – czyli kraj długiej białej chmury, to obszar powierzchnią zbliżony do Polski, który zamieszkuje niespełna 4,5 mln ludzi, z czego 750 tys. Wyspę Południową. Pozostała część to mieszkańcy Wyspy Północnej, z których 1,5 mln rezyduje w największym mieście w kraju – Auckland. Niemalże automatycznie nasuwa się myśl, że Nowa Zelandia to „prawie-bezludne”, rajskie wyspy. Tylko od czasu do czasu udaje się spotkać mieszkańców, o których gościnności i życzliwości można by długo pisać. Podobnie jak o miejscach, które warto tu zobaczyć.

Góry, Nowa Zelandia

Wydaje się zdecydowanie niemożliwym, by odwiedzić wszystko, co jest tego warte w Nowej Zelandii, choć kraj wcale nie jest duży. Podczas naszej czteromiesięcznej podróży staraliśmy się odkryć to, co najciekawsze; zarówno w miejscach obleganych przez rzesze turystów – związanych chociażby z ekranizacją tolkienowskich opowieści, jak i z perspektywy nieutartych szlaków i trudno dostępnych rejonów, do których musieliśmy nieraz wędrować przez kilka dni.

Musimy Wam się przyznać, że pierwotny plan, który zakładał przemierzenie Nowej Zelandii w całości wzdłuż szlaku Te Araroa dość szybko poszedł w odstawkę. Nie znaczy to jednak, że w odstawkę poszedł pomysł trekkingu… Jednakże najpierw wizyta w Milford Sound, a następnie pod Górą Cooka skłoniły nas do tego, by nie trzymać się sztywno wyznaczonego szlaku. Uświadomiliśmy sobie, że Nowa Zelandia, a Wyspa Południowa zwłaszcza, ma do zaoferowania tak wiele pięknych miejsc, że niewolnicze trzymanie się każdego kilometra na szlaku nie ma sensu. Postanowiliśmy zdać się na spontaniczność i odkryć Nową Zelandię na własną… nogę. Szlak Te Araroa nadal był główną osią, wzdłuż której wędrowaliśmy, ale nierzadko zostawaliśmy w pewnych miejscach na dłużej, by cieszyć się widokami lub zrobić jakiś nadprogramowy trekking, za to w mniej ciekawych skracaliśmy trasę, porzucając meandrujące ścieżki na rzecz prostszej drogi. Dzięki temu odkryliśmy chociażby półwysep Kaikoura, pływaliśmy kajakiem po zatoce Bay of Islands i spędziliśmy 4 dni w parku Tongariro. Każda podróż to sztuka dokonywania wyborów. Wierzymy, że nasze były słuszne. Jak to wszystko wyglądało?

CDN.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *