Święta Bożego Narodzenia. Choinki pełne bombek, czerwone krasnale i… bałwany na ulicach? Czas najwyższy,żeby podzielić się wspomnieniami z Betlejem. Zupełnie odmiennego niż klimat świątecznych reklam.
Gwar, krzyki, głośne dźwięki klaksonów. Centrum Betlejem. Od razu widać, że jesteśmy przyjezdni. Wiedzą o tym też taksówkarze, którzy szybko otaczają nas ciasnym kręgiem. Próbujemy się od nich uwolnić od razu wpadając na roześmianego Palestyńczyka, oferującego nam herbatę. Najlepsza w mieście! Nigdy jeszcze takiej nie piliście! Odmawiamy, zapewniając jednocześnie, że wrócimy. Mężczyzna kiwa głową, wiedząc równie dobrze jak my, że wcale nie mamy zamiaru do niego wracać. Za wszelką cenę chcemy jednak uciec od natarczywych spojrzeń i nawoływań sprzedawców.
W końcu jesteśmy na miejscu. Bazylika Narodzenia wyrasta przed nami niczym niedostępna forteca. W środku, nim oczy przyzwyczają się do panującego półmroku słychać znów wszędobylski gwar. Tym razem to już nie arabscy kupcy, a chrześcijańscy pielgrzymi. Przewodnicy w każdym możliwym języku opowiadają o zabytkach, słychać nawet polską grupę intonującą kolędę. Po chwili ustawiamy się w długiej kolejce do znajdującej się pod prezbiterium groty, gdzie na świat miał przyjść Jezus.
Docieramy do groty. Wiedzieliśmy, że tak będzie… ale do tego nigdy nie da się zawczasu przygotować… Dwukrotnie użyte w tym tekście słowo gwar należy przywołać jeszcze raz… i podnieść do potęgi trzeciej. Duszno, mrowie ludzi, każdy jak najdłużej chce dotykać wmurowanej pod ołtarzem gwiazdy. My nawet nie decydujemy się, by podejść bliżej. Po bezskutecznej próbie skupienia myśli szybko uciekamy na zewnątrz.
Idąc na przystanek, z którego autobus miał zabrać nas z powrotem do Jerozolimy walczymy z dziwnymi uczuciami. Trochę tak, jakby w tym całym betlejemskim hałasie… „nie było dla nas miejsca w gospodzie”. Jakbyśmy odhaczyli kolejny, obowiązkowy punkt programu, ale bez żadnej radości, bez jakiejkolwiek emocji. Już mamy wracać, ale jakieś dziwne uczucie skłania nas do pozostania.
Postanawiamy odszukać człowieka, który zapraszał nas wcześniej na herbatę. Restauracja na lewo, kawiarnia na prawo… nie ma go nigdzie… Wreszcie wyrasta przed nami gdzieś w bocznej uliczce. Wróciliście, tak jak obiecywaliście! Nie wierzę! Jego uśmiech i radość są stuprocentowo szczere.
Barów wokoło mnóstwo ale on nie ma swojego. Skacząc z podekscytowaniem rozkłada nam krzesła na ulicy i pędzi do czegoś przypominającego wyglądem warsztat samochodowy, żeby przygotować nam napar. Niedługo później siada obok jakiś starszy pan, przyjaźnie kiwając głową. Potem przychodzi inny mężczyzna, który potrafi mówić po angielsku i snuje betlejemskie opowieści. Wreszcie pojawia się i herbata. Jest w niej wszystko… cytryna, mięta, imbir… i dużo innych rzeczy, których nie potrafimy zidentyfikować. Rzeczywiście smakuje wyśmienicie… i rzeczywiście nigdy jeszcze takiej nie piliśmy.
I gdy tak sobie siedzimy, niespiesznie sącząc napój i uśmiechając się do siedzących obok Palestyńczyków, to powoli zaczynamy zdawać sobie sprawę, że właśnie w tym dziwnym, głośnym Betlejem, na starych krzesłach w bocznej uliczce znaleźliśmy prawdziwe miejsce w gospodzie.