Cóż mogła zrobić świeżo upieczona absolwentka historii sztuki, zdesperowana by w końcu zobaczyć na własne oczy chociaż część podręcznikowych dzieł? Jaki inny kierunek mógł też obrać wielbiciel Medyceuszy, geniuszu Leonarda i dłuta Michała Anioła? Nie mieliśmy wyjścia. Musieliśmy wyruszyć do Włoch.
Wyprawa stała się kompromisem pomiędzy chęcią zobaczenia absolutnie wszystkiego, a poważnymi ograniczeniami zarówno czasowymi jak i finansowymi. Właśnie z tego względu zdecydowaliśmy się na wyłączenie z niej Rzymu, którego skarby postanowiliśmy zbadać innym razem, by móc przyznać wówczas Wiecznemu Miastu należne mu miejsce w centrum uwagi.
Tymczasem nasze spojrzenia skierowaliśmy ku terenom północnym, równie, a może nawet bardziej interesującym niż stolica. Za najlepszy (i najtańszy) środek transportu, umożliwiający dokładne poznanie zajmującego nas obszaru uznaliśmy rowery. I nie zawiedliśmy się. Tanie linie lotnicze bez problemu zezwalają na ich przewóz. Trzeba jedynie je złożyć i zabezpieczyć zgodnie z zaleceniami przewoźnika, a także dopłacić przy rezerwacji odpowiednią sumę, oscylującą wokół 120 zł. W ten oto sposób, wraz z naszymi pojazdami, namiotem i minimalną ilością bagażu wylądowaliśmy w Bergamo – mieście znajdującym się w pobliżu Mediolanu. Na całą eskapadę przeznaczyliśmy miesiąc. Nie mieliśmy dokładnie sprecyzowanych planów, stawiając na spontaniczność i „rozpoznanie terenu” już na miejscu. Wiedzieliśmy jedynie, że chcemy zwiedzić cztery regiony: Lombardię, Veneto, Emilie-Romagne i Toskanię. Byliśmy również świadomi „survivalowego” charakteru czekającej nas ekspedycji, jaki nakładały na nas względy finansowe, a także nasze własne, nieco „masochistyczne” upodobania podróżnicze.
Jak zaplanowaliśmy, tak też się stało. Przez cały okres trwania wyprawy nocowaliśmy pod namiotem. W okolicach większych miast zatrzymywaliśmy się na kempingach (koszt noclegu dla dwóch osób to 25 do 30 euro), natomiast pozostałe miejsca w których rozbijaliśmy namiot znajdowały się „gdzieś we Włoszech” w pobliżu drogi, którą aktualnie przejeżdżaliśmy. Nasze ówczesne nawyki żywieniowe również nie należały do godnych polecenia, ograniczając większość posiłków do bagietki połączonej z którymś z najtańszych produktów z supermarketu (poza drobnymi „grzechami”, o których wspomnimy później).
Podróżowanie po Italii nie musi oczywiście wiązać się z tak wielkimi wyrzeczeniami. Północne tereny oferują bardzo dużą ilość kempingów i można bez problemu zaplanować trasę tak, by korzystać z ich oferty każdej nocy. Ponadto, dla nieco zmęczonych ciągłym pedałowaniem, istnieje możliwość podróżowania pociągiem. Na każdej z tras regionalnych dozwolony jest przewóz rowerów. Włochy, jak powszechnie wiadomo, oferują również bardzo dobrze rozwinięte zaplecze gastronomiczne, a bary i restauracje znajdują się nawet w rzadko odwiedzanych miejscach. Za dwudaniowy obiad z napojem i deserem zapłacimy około 10 euro.
Nie przeciągając dalej – ruszajmy w drogę!
Mediolan
Nasz pierwszy przystanek na trasie- Mediolan. Mekka mody, „stolica” opery, a także „Ostatnia wieczerza” Leonarda da Vinci.
Zwiedzanie zaczęliśmy od Duomo, trzeciego co do wielkości kościoła w Europie. Jego budowę rozpoczęto w 1386 a ukończono w 1813r. Efekt jest naprawdę piorunujący. Katedrę ozdabia ok. 2 tys marmurowych posągów, a na szczycie góruje pozłacana Madonnina, która jest patronką miasta. Dla chętnych istnieje możliwość wspięcie się na dach skąd, spośród setek pomników roztacza się wspaniała panorama Mediolanu.
Tuż obok Duomo wznosi się Galeria Vittorio Emanuele- najstarsze i najbardziej eleganckie centrum handlowe we Włoszech. W jego wnętrzu znajdują się liczne sklepy włoskich projektantów oraz kawiarnie i restauracje.
Kościół Santa Maria Della Grazie od lat przyciąga rzesze turystów. To tu w dawnym refektarzu dominikanów znajduje się „Ostatnia wieczerza” Leonarda da Vinci. Niestety koszt kontemplacji nad dziełem mistrza jest dość wysoki i przynajmniej miesiąc wcześniej trzeba rezerwować bilet.
Włosi
Wyjeżdżając do Włoch mieliśmy różne wyobrażenia o mieszkańcach tego kraju.
Jak opisać przeciętnego Włocha? Cóż… przeciętny Włoch nie istnieje. Każdy z nich to zbiór indywidualnych cech, które kształtuje region jego zamieszkania. Najłatwiej byłoby ich podzielić tak jak postrzegają sami siebie: na zapracowanych, ale dumnych Toskańczyków, starzejących się i niestety wymierających Wenecjan, czy zawsze modnych Lombardczyków.
Ale i taki podział wydaje się niesprawiedliwy. No bo niby jak przyrównać rozkrzyczanego młodego Włocha w którego żyłach krew buzuje z prędkością zrywającego dachy tornada do pełnego spokoju, ciepła i serdeczności nestora? Wydaje mi się, ze brnięcie dalej w szczegółowe opisy nie ma sensu. Włochów kocha się takimi jakimi są. Kocha za ich różnorodność. I takich ich pokochaliśmy.
Moda
Czym dla Włochów jest moda? Najłatwiej, a zarazem najtrafniej można powiedzieć, że częścią ich życia. I wcale nie jest to przesada. Miasto mody- Mediolan nie przypadkowo zyskało ów „tytuł”. Tutaj każdy wie co dziś jest modne i co zrobić by dobrze wyglądać. A co należy zrobić? Hmmm…. a czy w ogóle to jakiś problem wyglądać modnie, skoro wystarczy tylko zajrzeć na ulicę Monte Napoleone, gdzie królują takie marki jak Versace, Dolce&Gabbana, Gucci czy Prada? Wydawać by się mogło ze nie. Jednakże to co się widzi na ulicach Mediolanu dla nas Polaków stanowi pewien szok.
Centrum miasta, czerwone światło, początek pasa zatłoczony od skuterów na których siedzą prezesi firm w idealnie skrojonych garniturach. Całości dopełniają kobiety, ubrane w sukienki najlepszych firm, buty których cena przekracza budżet naszej podróży, poruszające się… na rowerach… i dzwoniące bez przerwy na turystów, ponieważ ci tarasują im ścieżkę rowerową. No ale co poradzic? Kto by nie tarasował, skoro może się z bliska przyjrzeć Ferrari!
Ku Wenecji
Zmierzając w stronę naszego następnego przystanku którym miała być Werona, postanowiliśmy za radą przewodników „zahaczyć” o lago di garda, czyli o największe i najczystsze jezioro Włoch. Na pierwszy ogień padło Desenzano, które zachwyciło nas swoim małomiasteczkowym urokiem. Następnego dnia postanowiliśmy zwiedzieć Sirmione, którego zamek króluje nad jeziorem już od czasów średniowiecza, gdy władał tutaj ród Scalgierich.
Szekspirowska Werona okazała się jednym z najpiękniejszych miast na naszej trasie. Z samego rana postanowiliśmy udać się do domu Julii aby uniknąć natłoku turystów i móc nacieszyć oczy najsłynniejszym balkonem na świecie. Jeszcze tylko obowiązkowy wpis na ścianie wszystkich zakochanych i możemy ruszać dalej. Jak się okazało kolejne atrakcje Werony znajdowały się raptem kilka ulic dalej. Sarkofagi rodu Della Scala – uznawane za jedne z najważniejszych dzieł średniowiecza oraz mała kaplica poświęcona owemu rodowi. No i na koniec arena- najważniejszy zabytek miasta. Do dziś wystawiane są tu opery cieszące się popularnością w całych Włoszech. Koszt zwiedzania to 6 euro, jednakże warto poświęcić te pieniądze aby móc choć na chwile poobcować z „okruchami” starożytności.
Padwa- miasto pielgrzymów, a zarazem miasto które setki lat temu stało się stolicą ówczesnej nauki. To tu wykładali Dante i Galileusz. To tu za wstawiennictwem św. Antoniego chorzy odzyskiwali zdrowie, a szukający Boga odnajdywali Go. I tak jest tu do dzisiaj- setki młodych wyruszają do Padwy aby uczyć się od najlepszych, a pielgrzymi z całego świata, by u grobu św. Antoniego prosić o potrzebne łaski. Na sam koniec watro jeszcze zajrzeć do cafe Pedrocci- jednej z najstarszych kawiarni we Włoszech i zadumać się nad historia miasta przy filiżance kawy.
No i wreszcie Wenecja- miejsce które obrosło legendą. Zwiedzanie zaczęliśmy od wizytówki Serenissimy, czyli placu św. Marka- salonu europy jak nazwał go Napoleon. Tam pierwsze kroki skierowaliśmy do konkurującego z bazyliką o uwagę turystów pałacu Dożów. Tak jak dawniej tak i dziś wchodzących złotymi schodami onieśmiela przepych i bogactwa Wenecji. Dalej mieliśmy możliwość podziwiać dzieła rodzimych artystów w tym Tycjana i Tintoretta. Następnie po długim oczekiwaniu w jeszcze dłuższej kolejce nasze oczy mogły się nacieszyć wspaniałymi skarbami bazyliki św. Marka. Mozaiki, z których słynie świątynia wprawiają w zdumienie swoją perfekcją i pięknem, a świadomość że pokrywają aż 4 tys. metrów kwadratowych powierzchni sprawia, że zaczyna się wątpić w wykonanie ich przez ludzi którzy nie dysponowali współczesną nam techniką. O Wenecji można by pisać bez końca. A to o tłumach turystów karmiących gołębie, a to o gondolierach, którzy na każdym kroku swoim weneckim „gondola?” zapraszają na rejs kanałami, a to o karnawałowych maskach które można nabyć dosłownie wszędzie. Na sam koniec postanowiliśmy przepłynąć Canale Grande. Jako że nasz budżet nie pozwalał nam na gondole wybraliśmy tańszą opcje czyli vaporetto- tramwaj wodny nr1. , najwolniejszy ze wszystkich i stosunkowo tani. 40-sto minutowy rejs po zachodzie słońca wśród oświetlonych zabytków i kawiarń pozostawia niezatarte wspomnienia.
Giro d’Italia 2

Emilia-Romania
Udając się z Wenecji na północ drogą wzdłuż wybrzeża, niepostrzeżenie przekroczyliśmy granicę Veneto i znaleźliśmy się na obszarze kolejnego regionu – Emilii-Romanii. Zwiedzanie jego stolicy – Bolonii postanowiliśmy poprzedzić wizytą w Rawennie. Miasto na pierwszy rzut oka nie wydaje się specjalnie interesujące. Przecinają je typowe włoskie ulice, niewielkie centrum oferuje kilka restauracji i kawiarni, a okoliczne parki nieśpiesznie przemierzają gawędzący mieszkańcy. Kto jednak zdaje sobie sprawę z doniosłego historycznego znaczenia tego miejsca, zwłaszcza w pierwszych dziesięciu wiekach naszej ery, z pewnością nie da się zwieść pozorom. I słusznie. Miasto znane jest bowiem jako wybitny ośrodek mozaikarstwa, którego zabytki mogą zadziwić nawet tych, którzy wcześniej widzieli wenecką katedrę św. Marka. Raweńskie skarby, mimo iż mniejsze w skali, zdumiewają przepychem, blaskiem żywych kolorów i skrzeniem się złota. Zarówno dwa niewielkie baptysteria, jak i znacznie potężniejsze kościoły, tak niepozorne na zewnątrz, w środku zapierają dech w piersiach. Ukazują korowody męczenników i świętych, przedstawienia boskie, lecz także świeckie orszaki bizantyńskiego władcy Justyniana i jego żony. Kto natomiast wyżej niż sztuki przedstawiające ceni literaturę, może zadumać się nad grobem Dantego, autora „Boskiej Komedii”, który po wygnaniu z Florencji spoczął właśnie tutaj.
Pełni wrażeń, poszerzonych jeszcze o kąpiel w Adriatyku w towarzystwie ogromnej ilości krabów, wyruszyliśmy do Bolonii. Miasto okazało się bardzo przyjazne dla naszych studenckich kieszeni, gdyż niemal wszystkie jego zabytki dostępne były za darmo. Dzięki temu mieliśmy okazję zobaczenia chociażby bogatej kolekcji muzeum archeologicznego, obejmującej głównie zabytki egipskie i etruskie. Godne polecenia jest również obejrzenie pomieszczeń uniwersytetu, z ich największą atrakcją – salą w której wykonywano niegdyś kontrowersyjne sekcje zwłok.
By dopełnić zwiedzania udaliśmy się do jednej z położonych w centrum restauracji, by spróbować oryginału popularnego w Polsce spaghetti po bolońsku. Nie trudno było wyszukać to danie w menu, choć większym wzięciem wśród klientów wydawała się cieszyć lazania. Uznawszy, że serwowane w naszym kraju spaghetti nie ma się czego wstydzić, choć – co oryginał to oryginał, wybraliśmy się na wieczorny spacer po centrum.
Lody
Każdy kto choć raz spróbował lodów włoskich, ten wie dlaczego stały się one tak popularne. Dla takich lodów po prostu warto zgrzeszyć!
Większość z nas słysząc „lody włoskie” widzi przed oczami zakręcony stożek w wafelku, czasem z jakąś polewą. A lody włoskie to nic innego jak zwyczajne lody w kulce- choć oczywiście w tym przypadku kulka to nieodpowiednie słowo. No bo jak niby lody nabierane ŁOPATĄ nazwać kulką? Można by się długo rozwodzić nad ich wielkością, ale jeszcze dłużej nad ich smakiem. Ich mnogość w Gelaterii (wł. Lodziarnia) może doprowadzić do oczopląsu. Nie sposób odnaleźć smak który nie byłby serwowany, a jeszcze trudniej na któryś się zdecydować. Gdy w końcu uda na się jednak zrezygnować z całej reszty na rzecz tych kilku wybranych, nie pozostaje nam nic innego jak rozpłynąć się w rozkoszy.
Toskania
Zwiedzanie Toskanii najlepiej rozpocząć od jej serca – Florencji, jednakże próba obejrzenia wszystkiego co oferuje za jednym razem jest z góry skazana na niepowodzenie. My postawiliśmy w pierwszej kolejności na zamknięte w niej skarby sztuki. Kto jednak chce obejrzeć chociaż część z nich musi uzbroić się w cierpliwość i wygodne buty. Czas oczekiwania w kolejce do Galerii Uffizi, kryjącej najbardziej znane obrazy takich mistrzów jak Botticelli i Tycjan, w sezonie letnim wynosi około trzech godzin. Można go znacznie skrócić dopłacając i rezerwując bilety z jednodniowym wyprzedzeniem. W pozostałych obiektach muzealnych sytuacja wygląda nieco lepiej, choć na kolejki trzeba być zawsze przygotowanym.
Będąc we Florencji nie sposób również ominąć Duomo – katedry, której wielka, renesansowa kopuła unosi się nad miastem niczym balon. Dla tych, którym nie straszne pokonywanie schodów polecamy wejście na jej szczyt, z którego roztacza się wspaniała panorama na czerwone dachy miasta. W poszukiwaniu pięknych krajobrazów warto również wybrać się na Piazzale Michelangelo – punkt widokowy znajdujący się na wzniesieniu, po drugiej stronie rzeki Arno. Wszystkie najważniejsze florenckie zabytki widać z tego miejsca jak na dłoni. Najwspanialej wyglądają w promieniach zachodzącego słońca, lub nieco później, gdy całe miasto błyszczy milionami świateł.
Florencja to oczywiście nie tylko sztuka. Warto poznać chociażby lokalną kuchnię, bazującą głównie na prostych daniach z warzyw, zwłaszcza na wszechobecnej fasoli. Tym, którzy chcieliby uwolnić się na chwilę od pizzy, czy spaghetti i z odwagą spróbować tego, co jedzą florentyńczycy, doradzamy flaczki (trippa), dostępne na przenośnych straganach. Serwowane najczęściej w bułce lub na plastikowym talerzyku, kupowane są zarówno przez miejscowych robotników, jak i eleganckich biznesmenów.
Z Florencji wyruszyliśmy do Sieny, pokonując szlak wina biegnący przez wzgórza Chianti. Trasa jest zdecydowanie godna polecenia, oferując przepiękne widoki toskańskich pagórków, uroczych wsi i miasteczek, a także niekończących się winnic, do których wstąpić można na degustację win, serów i innych miejscowych produktów. By pokonać znajdujące się na trasie wzniesienia, potrzebowaliśmy sporo wysiłku i determinacji. Niewinnie wyglądające wzgórza często raczyły nas stromymi zboczami o spadkach sięgających 15%, co sprawiało, że ciągnięte przez nas na bagażnikach w górę sakwy rowerowe wydawały się niemiłosiernie ciążyć. Z kolei zjazdy z góry okazały się zabójcze dla naszych hamulców. Piękno krajobrazów rekompensowało jednak wszelkie wysiłki, pozwalając zapomnieć o obolałych mięśniach i płytkim oddechu.
Nasza toskańska trasa obejmowała przede wszystkim Sienę, a także wzniesione na szczytach pagórków San Gimignano, słynące ze swych 13-stu średniowiecznych wież, oraz Volterrę – piękne miasto o wielowiekowej historii, miejsce akcji popularnej ostatnio sagi „Zmierzch”. Udaliśmy się następnie na północ, do położonej na wysokości Florencji miejscowości Vinci, skąd pochodził Leonardo, później do Montecatini Terme – uzdrowiska słynącego z wód termalnych i do założonej przez Etrusków Lukki. Naszą wyprawę zakończyliśmy w Pizie, nie mogąc odmówić sobie „podpierania” na potrzeby zdjęcia krzywej wieży. Poza owym znanym na całym świecie zabytkiem, nasze wspomnienia z Pizy zdominowane zostały przez nieoczekiwane przez nas wcześniej doświadczenia…
Afrykańscy przyjaciele
Pierwszy raz spotkaliśmy ich przed katedrą w Mediolanie. Oszołomieni widokiem Duomo nawet nie zauważyliśmy jak w naszych rękach pojawiły się prezenty od nieznajomego. Ku naszemu zaskoczeniu zaczął nas przekonywać, że owe opaski, które nam wręczył są całkowicie za Free i symbolizują naszą przyjaźń z Afryką. Skoro tak no to idziemy dalej, tyle że nasz nowy przyjaciel z niezrozumiałych dla nas powodów idzie z nami. Jak się po chwili okazało powód był bardzo prosty- kolorowa ręcznej roboty afrykańska opaska wbrew jego wcześniejszym zapewnieniom, że jest za darmo, kosztuje 5 euro. Oburzeni takim sposobem naciągactwa, oddaliśmy „darmowe prezenty” i zaczęliśmy kluczyć między turystami w kierunku katedry. Oczywiście po drodze minęliśmy sporą ilość osób jemu podobnych.
Przez całą podróż spotykaliśmy pełno takich osób. Jednak jak się okazało kulminacja miała nastąpić w Pizie. Główna ulica na Campo dei Miracoli to nic innego jak centrum handlowe pod gołym niebem. Oczywiście większość handlarzy to uczciwi sprzedawcy, jednak gdy nastawał wieczór pałeczkę przejmowali nasi przyjaciele. A co sprzedawali? Najłatwiej powiedzieć że wszystko: od okularów przeciwsłonecznych (przecież jest ciemno), parasoli (i w dodatku nie pada), torebek znanych włoskich firm po obrazy, statuetki świecących krzywych wież, a nawet afrykańskie bębenki.
Dziś możemy zdecydowanie każdemu doradzić- jedziesz do Włoch? Uzbrój się w anielską cierpliwość na zaczepki…. lub… zacznij się targować, bo towarzyszy temu naprawdę wspaniała zabawa.
Palio
Wybierając termin wyjazdu do Włoch warto wcześniej zapoznać się z terminami mających tam miejsce festynów i różnego rodzaju świąt, które mogą znacznie uatrakcyjnić naszą podróż. My niestety nie wykazaliśmy się taką przezornością, lecz będąc we Florencji przez przypadek usłyszeliśmy o sieneńskim Palio. Jest to niezwykle emocjonująca gonitwa konna wokół centralnego placu miasta (Piazza del Campo), rozgrywająca się dwa razy do roku – 2 lipca i 16 sierpnia, na cześć Matki Boskiej. Towarzyszą jej liczne pochody i barwne parady, które mają na celu zaprezentowanie rywalizujących ze sobą dzielnic (contrade). Każda z nich wyłania swojego przedstawiciela, który bierze udział w wyścigu. Przybywając do Sieny powątpiewaliśmy w znajdujące się w przewodnikach turystycznych zapewnienia, że gonitwa nie jest jedynie sposobem promocji miasta, lecz wydarzeniem niezwykłej wagi dla samych Sieneńczyków. Już po krótkim spacerze po centrum uznaliśmy jednak ich prawdziwość. Każda z dzielnic przyozdobiona została w przypisane jej barwy. Wszędzie powiewały flagi, a po ulicach krążyli podekscytowani mieszkańcy, nosząc obowiązkowo przewiązane na szyi chustki z herbem. Główne uroczystości rozpoczęły się w godzinach popołudniowych pod katedrą, gdzie kolejno przybywali mieszkańcy contrade, poprzedzeni barwnym korowodem ubranych w średniowieczne stroje mężczyzn, którzy przy głośnym akompaniamencie bębnów wykonywali brawurowy układ wymachując i wyrzucając w górę wielkie sztandary. Uczestnicy parady podążali następnie na główny plac i okrążając go, jeszcze raz prezentowali swoje barwy. Już tutaj można było wyraźnie zaobserwować podniecenie Sieneńczyków, przeradzające się czasami nawet w chęć do otwartych bójek pomiędzy konkurentami. Zdołali oni jednak wstrzymać swoje emocje i ze względnym spokojem doczekać do odbijającego się echem po całym mieście wystrzału, zwiastującego początek wyścigu, który zresztą rychło – po trzech okrążeniach – się zakończył. I nagle… znajomy widok dla miłośników polskich meczy piłki nożnej. Nie zdołaliśmy nawet zobaczyć ani usłyszeć który jeździec wygrał, a już na samym środku placu pojawiły się dwie ogromne grupy nacierających na siebie Sieneńczyków z zaciśniętymi pięściami. To już zdecydowanie utwierdziło nas w przekonaniu, że Palio to wydarzenie istotne bardziej dla mieszkańców aniżeli turystów. Przytomnie postanowiliśmy w jak najszybszym tempie opuścić plac wraz z całym centrum, mijając po drodze zgromadzonych we własnych dzielnicach mieszkańców, którzy, w zależności od miejsca zajętego przez „ich” konia, albo świętowali, albo – dosłownie – zalewali się łzami. Oczywiście żadne realne niebezpieczeństwo nie groziło i raczej nigdy grozić nie będzie odwiedzającym Sienę turystom podczas Palio. Wszelkie bowiem „nieporozumienia” rozwiązywane są jedynie z udziałem mieszkańców. Mieliśmy za to wspaniałą okazję zobaczenia zarówno dawnych zwyczajów, jak i całkowicie aktualnego włoskiego temperamentu.