Z wizytą u nowozelandzkiego stomatologa

Panorama Góry Alpy

 

Zastanawialiście się kiedyś, który punkt przewija się przez niemalże wszystkie listy rzeczy obowiązkowych do zrobienia przed podróżą?

Nie?

Ubezpieczenie, skompletowanie ekwipunku, wizyta na siłowni, a może u dentysty? My jakoś nieszczególnie przykładaliśmy znaczenie do hierarchii poszczególnych zadań. Na nasze szczęście mówi się, że podróże kształcą. A wyprawa do Nowej Zelandii nauczyła nas, że najważniejsza jest wizyta u stomatologa.

Pierwsze objawy nie w pełni zdrowego zęba odczułem już trzeciego dnia, gdy dotarliśmy do Riverton. Ból jednak był do zniesienia, a chęci do podążania dopiero co rozpoczętym szlakiem większe niż utrudnianie sobie życia wizytą u dentysty. Odwiedziliśmy tylko aptekę, kupiliśmy środki przeciwbólowe na zapas i ruszyliśmy dalej.

O tym jak wyglądały nasze pierwsze chwile na bezludziu, możecie przeczytać tutaj. Nocleg w Martins Hut, choć do najlepszych nie należał, pozwolił nam choć trochę podładować baterie. Materac, ognisko, które nie chciało się rozpalić z powodu mokrego drewna, oraz myszy plądrujące nasze plecaki i skaczące po śpiworach, nie przeszkodziły nam wierzyć, że następne dni będą lepsze. A ząb? Bolał, oczywiście, że bolał, ale jak na razie tabletki w zupełności wystarczyły.

bagna buty trekkingKolejnego dnia przyszło nam się zmierzyć z brakiem wody na szlaku, ciężką wędrówką po lesie bez jakichkolwiek punktów orientacyjnych oraz wszechobecnymi bagnami. W ogóle bagna to ciekawa rzecz. Dużo człowiek może się nauczyć o trekkingu mając na swej drodze bagna. Pierwsze z nich staraliśmy się pokonać w jak najmniej inwazyjny sposób. Znaleźć jakąś drogę dookoła, przejść po wystających kamieniach czy konarach lub, jeśli była taka możliwość, starać się przeskoczyć. Próbowaliśmy robić wszystko, by jak najmniej, a najlepiej wcale nie ubrudzić butów. W końcu miały nam służyć jeszcze przez trzy tysiące kilometrów. Głupie, co?

Przecież w brudnych też można chodzić. Cały problem polegał na tym, że choć znaleźliśmy się już w zupełnie innym świecie, cały czas towarzyszyła nam strefa komfortu, której jeszcze się nie wyzbyliśmy. Swego rodzaju potrzeba posiadania względnie czystego obuwia. To jeszcze nie był ten moment, w którym mogliśmy sobie powiedzieć: „dziś się umyłem, to jak za dwa tygodnie znów będę miał dostęp do bieżącej wody, to będzie ok.”. W każdym razie bagna spowalniały nas w wędrówce i to dość mocno.

W końcu jednak udało nam się wyjść ponad poziom lasu, a tam czekała nas panorama Alp Południowych. Obok takich widoków nie da się przejść obojętnie. Chyba, że boli cię ząb… I boli do tego stopnia, że nie możesz usiedzieć na miejscu podczas przerwy i musisz rozchodzić ból. Ale maszerowaliśmy dalej. W końcu mieliśmy jeszcze spory zapas tabletek przeciwbólowych, które całkiem nieźle się spisywały, pomijając oczywiście moment, w którym poprzednia dawka paracetamolu przestawała działać, a kolejna jeszcze nie uśmierzała bólu.

Panorama Góry AlpyPrzełomową okazała się noc, podczas której kilkukrotnie musiałem wychodzić z namiotu i robić spacery, by uspokoić szalejący ból zęba. Decyzja mogła być tylko jedna. Wracamy do cywilizacji. Najbliższa taka możliwość nadarzała się za 25km. Oceniając na podstawie poprzednich doświadczeń – jakieś trzy dni drogi. I pewnie tyle byśmy maszerowali, ale droga całe szczęście okazała się stosunkowo płaska. Po niespełna ośmiu godzinach staliśmy na poboczu i łapaliśmy stopa do najbliższego dentysty – czyli do Invercargill.

Ponownie zatrzymaliśmy się u Petera i Cheryl. Doprowadziliśmy się do stanu używalności (wystarczą trzy dni w nowozelandzkim lesie, by człowiek śmierdział niemiłosiernie, nie wspominając o błocie, które ozdabia każdy element stroju), ubraliśmy jedyne czyste ubrania – bieliznę termoaktywna i japonki, i w tych bardzo nieoczywistych strojach pomaszerowaliśmy do stomatologa.

Wizyta ta była odważną decyzją, a nawet bardzo odważną. I wcale nie chodzi tu o strach przed dentystą, a o strach przed bankructwem już w pierwszym tygodniu czteromiesięcznej podróży.

Korzystając z okazji przegooglowaliśmy nowozelandzkich stomatologów. Cóż… powiedzieć, że dentyści na antypodach są drodzy to jakby powiedzieć, hiker śmierdzi. Dentyści w Nowej Zelandii są tak drodzy, że sami Nowozelandczycy omijają ich szerokim łukiem. Już nawet cena plomby zbija z nóg. 1000 dolarów nowozelandzkich! W przeliczeniu na złotówki ok. 3000 zł. Strach pomyśleć ile kosztuje leczenie kanałowe.

Przyjął nas jegomość w średnim wieku i sądząc po minie na widok naszych ubrań, uznał nas za dziwaków. Usiadłem na fotelu, opowiedziałem historię życia swojego zęba i chyba zainteresowaliśmy pana stomatologa naszą wędrówką. Zbadał podejrzany ząb w górnej szczęce, prześwietlił, popukał i nie znajdując winnego stwierdził, że prawdopodobnie powodem całego zamieszania jest zatoka. Przepisał antybiotyk, popytał trochę o Te Araroe i skasował wyjątkowo mało.

Kupiliśmy leki i wróciliśmy po Petera i Cheryl. Zrobiliśmy pranie, uzupełniliśmy zapasy jedzenia na kolejne dni wędrówki do Queenstown i obmyśliliśmy plan powrotu na szlak. Wieczór spędziliśmy z naszymi gospodarzami i ich przyjaciółmi, a do snu kładliśmy się z nadzieją szybkiego powrotu w busz.

Peter pastor. Z wizytą u nowozelandzkiego stomatologa.Kolejnego dnia rano obudziłem się i pomyślałem, że już wiem jakie emocje towarzyszyły Pomysłowemu Dobromirowi (wiecie, to ten, któremu żółte kółko skakało po głowie), gdy ten wpadał na kolejny, genialny pomysł wynalazku. Nie odkryłem Ameryki, ale jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności byłem wstanie zlokalizować źródło bólu. Może była to kwestia antybiotyku, a może podświadomość kazała mi zawęzić ból do jednego miejsca, zamiast rozlewać go na połowę szczęki. Co ciekawsze nie była to górna, a dolna szczęka.

Zadzwoniliśmy do dentysty i umówiliśmy się na wizytę za kilka godzin. Oznaczało to także, że kolejną noc spędzimy u Petera i Cheryl. Nasze szczęście, że byli tak gościnni. Tym razem ubrani już jak ludzie, zawitaliśmy do gabinetu stomatologiczego. Ząb jak się okazało został prawidłowo przeze mnie zidentyfikowany i już po chwili cała ta aparatura, która tak wielu z nas wprawia w przerażenie, poszła w ruch.

Najciekawsze jednak okazało się to, że Pan dentysta zainteresowany opowieścią o Te Araroa postanowił zaraz po naszych pierwszych odwiedzinach przegooglować temat. Lepiej poinformowany, wypytywał o jeszcze więcej szczegółów, o sposób planowania, o teren po jakim prowadzi szlak i o to, czy dałoby radę pokonać go rowerem, ponieważ jest wielkim pasjonatem wypraw rowerowych.

Gdyby nie fakt, że właśnie siedziałem na znieczuleniu z rozdziawioną gębą, w której nieustannie wiercił i robił jeszcze inne straszne rzeczy, to może byłbym wstanie odpowiedzieć na jakieś pytanie… Całe szczęście Daria siedziała obok. 🙂

Po około godzinie na fotelu, przyszła sądna chwila. I miała ona zaważyć na całej naszej wyprawie. Staliśmy przed kasą, modląc się do Judy Tadeusza (wiecie, to ten święty od spraw beznadziejnych). I chyba zadziałały modły, bo gdy zobaczyliśmy rachunek opiewający na kwotę 150NZD, odetchnęliśmy z ulgą. Dentysta okazał się aniołem.

Mogliśmy spokojnie wracać w busz.

A ząb? Ząb już więcej nie dawał o sobie znać.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *